Jak przystało na morską opowieść, pozwolicie, że na ten krótki moment zamienię się w wilka morskiego.
Wszystko zaczęło się w maju 2012 roku. Przeglądałem internet i wpadło mi w oko ogłoszenie, że zwolniło się miejsce w
wycieczce wędkarskiej na Hitrę do Norwegii. Miałem już wtedy zaliczone kilkanaście razy połowy z kutra na Bałtyku. Nigdy jednak, nie udało mi się złowić dorsza powyżej 3 kg.
Zawsze mówiłem sobie, że kiedyś pojadę do Norwegii i tam sobie poprawię moje morskie rekordy.
Zadzwoniłem więc do organizatora( macie go tu w pasku po prawej stronie) i zapytałem czy aktualny wyjazd. Odpowiedział mi, że tak, no i zaczęło się. Nie wiem jak to nazwać, amok, zauroczenie, głupota, w każdym bądź razie po zarezerwowaniu miejsca, w ciągu 2 godzin, wziąłem z banku kredyt pod wyjazd,(byłem wtedy na oparach finansowych) wysłałem przelew i mogłem się szykować.
Wyjazd był w lipcu i był czas na skontaktowanie się z osobami, z którymi miałem wspólnie mieszkać i łowić. Przedstawiłem się im w mailu, że jestem żółtodziobem i chętnie wysłucham podpowiedzi, co zabrać do połowów (sprzęt, przynęty i ubiór) .
Bodzio (utrzymuję z nim kontakt do tej pory) został moim mentorem i w sposób fachowy podpowiedział mi, co mam kupić, żeby na darmo nie wydać pieniędzy.
Zaczęła się korespondencja pomiędzy nami. Wyglądało to mniej więcej tak, że Bodzio podawał mi konkretne linki do sklepów a ja drapiąc się po głowie, skąd zdobyć jeszcze dodatkową kasę, zamawiałem wszystko, tylko ilości zmniejszałem czterokrotnie.
Jakoś w końcu, to co mi sugerował, udało mi się zgromadzić i nie doprowadziło mnie to do całkowitego bankructwa. Mogę się nawet pochwalić, że dużo z przynęt mi jeszcze zostało.
Jak widzicie, trafiłem do kolegów, którzy byli tam już kilkanaście razy i ich doświadczenie bardzo mi pomogło na starcie z tą przygodą.Więc mogę powiedzieć, że
Neptun po raz pierwszy czuwał nade mną .
W końcu nadszedł moment wyjazdu. Lipcowa piękna pogoda, cieplutko, ładny okręt, ładne stewardesy, trudno narzekać.
Tu od razu uwaga praktyczna. Należy zawsze brać kabinę na promie. Ja wykupiłem tylko z powrotem i jadąc w kierunku Szwecji musiałem się szwendać po pokładzie.
Przejazd, szczególnie przez teren Norwegii pełen wrażeń. Widoki nie do zapomnienia.
Zdjęć nie będzie, bo z autobusu przez szybę słabo wyszły. Powiem tylko, że spać się nie chciało. Jak jechaliśmy koło jednej rzeki, to widać było jak jeden z wędkarzy coś przyciął.
Może to też była jego ryba życia, bo wędka wygięta była ładnie.
Te wąwozy, fiordy, po prostu jak się komuś trafi tam wyjazd, niech się nawet nie zastanawia.
Po dwóch dniach dojechaliśmy autokarem w końcu na miejsce.
Szybko rozpakowaliśmy się w domkach. Porobiliśmy zestawy. I jeszcze tego samego dnia, niektóre osady wypłynęły. Nasza ekipa oczywiście wypłynęła. Były pierwsze brania i pierwsze ryby. Tam nie zachodziło słońce i pamiętam, że jak zaczęliśmy gadać w pierwszy dzień i próbować świeżych rybek i polskich napitków, to gdy postanowiliśmy się w końcu położyć, nie zrobiliśmy tego, bo już była 6 rano a ustaliliśmy, że zawsze wypływamy o godzinie 8.
Zaczęły się regularne połowy. Po każdym powrocie z wędkowania, oczywiście trzeba było jeszcze sprawić ryby, które przeznaczyliśmy do zabrania lub zjedzenia. Dopiero potem obiadek, żywczyk z sokiem malinowym lub jak ktoś palił, cygarko dla smaku.
Gdzieś tak w połowie pobytu, (7 dniowy) nadszedł ten mój dzień. Wypłynęliśmy jak zwykle w czwórkę. Kapitanem okrętu był przez cały pobyt Bodzio.(Tutaj Neptun drugi raz okazał mi swoją łaskę.)
Tak rozsądnego i mądrego, ze świecą nie znajdziesz.
Kapitan Bodzio i jego załoga.
Ja jako żółtodziób siedziałem oczywiście na dziobie.
Ponieważ naszej ekipie dość dobrze szło w połowach, zawsze mieliśmy jakiś chętnych do wspólnych łowów. Zgodnie z dewizą, że moich ryb nikt nie złowi, nie przeszkadzało nam to, o ile nie przekroczą jakiś reguł bezpieczeństwa.
A i tak po jakimś czasie, łódki się rozjeżdżają.
Teraz mała dygresja. Łowię na takim jeziorze, gdzie mieszka nieopodal orzeł bielik. Nazwałem go
Wróżba. A dlaczego ? A bo jak go zobaczę rano, jak wypływam na jezioro, to jeszcze nigdy ten dzień wędkarsko mnie nie zawiódł.
Wracam do relacji.
Najpierw pojechaliśmy połowić makrelę. Tutaj przydatna i nieodzowna jest echosonda. Bez niej i wiedzy nabytej poprzez doświadczenie (Kapitan Bodzio miał) raczej się makreli nie złowi. Chyba tylko przypadkiem.Łowi się na wędki delikatniejsze, na zestawy z przywieszkami, podobnymi do takich jak się łowi na Bałtyku śledzie. Łowi się z toni, nie opuszczamy do dna. Tutaj głębokość łowienia podpowiada odczyt na echo.
Mieliśmy w planie łowić z głębokości 130 metrów molwy na systemie z mięsem. No i właśnie krojona makrela nadaje się do tego idealnie.
Połów makreli.
Gdy dopływaliśmy do łowiska z molwami, nagle zobaczyłem
Wróżbę na skałach.
Już wiedziałem, że to będzie mój dzień. Nie wiedziałem tylko co mi
Neptun podeśle ze swoich poddanych.
Najpierw podesłał mi wścibską mewę, która opierniczyła mi resztę konserwy, która mi przypadkowo wpadła do wody. Miała mewa szczęście, że konserwa nie zatonęła.
Ale i do mnie szczęście się zaraz uśmiechnęło. Złowiłem moją rekordową molwę 4 kg.
Połów molw u nas wyglądał tak, że w dryfie opuszczało się zestawy (podobne do pater noster, wykonane z nierdzewnego drutu) z jednej strony drutu przymocowana jest mocna duża kotwica, na której założony jest kawałek makreli, zaś z drugiej strony ciężarek (300g, 500g,700g). Wagę ciężarka dobiera się w zależności od prędkości dryfowania i głębokości łowiska. Tu od razu podpowiem, że trzeba mieć do tego bardzo pojemny multiplikator z dużym przełożeniem. Jest co pokręcić jak się łowi na głębokości 130-150 metrów. Przy silnym dryfie, może czasem brakować linki.
Przy tej metodzie rączki bolą.
Koniec o molwie, nie ona jest jednak bohaterką tego opowiadania.
Gdy
Kapitan Bodzio uznał, że molwy słabo biorą, zabrał nas na łowy czarniaków .
Głębokość tylko 30-40 metrów. Ja z całej czwórki nie łowiłem czarniaków, tylko założyłem cięższego pilkera i łowiłem pod stadem czarniaków. Trafiłem kilka dorszy od 2 do 4 kilo.
Kręciliśmy się tak w dryfach, ja w pewnym momencie, lekko spompowany połowem molw, zmieniłem wędkę na lżejszą z mniejszym multiplikatorem i pilkera na trochę lżejszego i w innym kolorze. Teraz opuszczałem swojego pilkera, modląc się, żeby mi te nieduże czarniaki nie brały, bo liczyłem, że pod nimi, może czają się te większe ryby. Plecionkę miałem cieńszą , to i pilker szybciej spadał. Jak już pilker mijał ławicę czarniaków, to w uszach prawie słyszałem tę melodię z filmu Szczęki. Cały się napinałem, żeby w jednej chwili przyciąć i nie zepsuć brania. Miałem mocne przeczucie.
Ta zamiana wędki, była chyba podpowiedzią
Neptuna. Nie wiedziałem jeszcze o tym, ale dużymi krokami nadchodziła dla mnie godzina zero.
Wszystko co teraz opiszę zdarzyło się w ciągu 20 minut.
Wędka Abu , kołowrotek multiplikator abu c4 , plecionka 0.17 Berkley Whiplash, ten jeden jedyny pilker o tym kolorze, opuszczenie do dna, próba podniesienia do góry i cholera zaczep. Wkurzony, bo to był ostatni pilker o tym kolorze (dla osób co nie łowią w morzu , wędkarz traci dużo przynęt na zaczepach) już się chciałem z nim żegnać, gdy nagle czuję, że on jednak chce do mnie wrócić , wędka zaczęła ładnie pracować i po chwili Małgosia 9,08 kg(tak ją później nazwali koledzy) trafiła do łódki.
Były gratulacje, zdjęcia, przybijanie piątek. Rundka wiśnióweczki dla załogi (bez Kapitana Bodzia)
Ja z tych wrażeń aż kurtkę zdjąłem. Po parominutowej przerwie, wziąłem wędkę z powrotem do ręki , zarzuciłem tego odzyskanego pilkera i jeszcze nie opadł całkiem na dno a już Jasio 10,98 kg(tak go nazwali) w niego przypierniczył i za jakiś czas był w łodzi.
Ja wiem, że jak na Norwegię Jasio 10.98 nie zwala z nóg. Dla mnie jest on jednak rybą życia, bo z jego powodu, nie zapomnę tego dnia do końca życia. Ponadto jest on wpleciony w historię poznania przeze mnie Kapitana Bodzia. Zawsze jak się z nim spotkam, będziemy mieli co powspominać.
Powiem tak Wróżba i Neptun, bogato mnie w ten dzień obdarowali.
Do końca połowu (jeszcze jakieś 1,5 godziny) nie zarzuciłem już ani raz wędki. Bałem się, że jak bym jeszcze coś podobnego złowił, to mogli by mnie koledzy zostawić na któreś z wysp a jest ich tam sporo. Gęba za to, musiała mi się uśmiechać przez cały powrót do bazy. A podejrzewam, że jak spałem w łóżeczku, to chyba też.
Tak się kończy moja wersja opowiadania o Jasiu i Małgosi.
Opowieść tę, dedykuję mojemu przyjacielowi
Kapitanowi Bodziowi.
Zgłaszam do konkursu "Moja ryba życia"
Temat na forum:
Jaś i Małgosia - materiał konkursowy "Wygraj wyprawę nad Ebro"
Przygotował Zbigniew Kapustyński
dnia 21 października 2014 20:45
Zibi co mam Ci napisać
Jesteś wieki
I chcę powiedzieć że osobiście cenię sobie Twoje poczucie humoru
dnia 22 października 2014 10:10
Czytałem z zaciekawieniem i nutką zazdrości. Przygoda wspaniała.