Wędkarstwo - choroba zakaźna
Lata siedemdziesiąte. W piątej klasie szkoły podstawowej znudzony wiejskim, sielankowym życiem, korzystając ze szkolnej oferty, wyjechałem na obóz harcerski nad jezioro Partęczyny koło Brodnicy. Musiałem co prawda zapisać się do ZHP i na biegu skompletować ubiór, ale co tam... Pierwszy raz na tak długo poza domem, pierwszy raz nad jeziorem...
Prawdą jest, że woda w tamtym czasie kojarzyła mi się jedynie z kąpielą, więc początkowo korzystałem ze sposobności zamoczenia ile tylko się dało, wyganiany bez przerwy z wody przez "obozowych" opiekunów. Zmęczony pląsaniem wcinałem chleb z dżemem i wydawało mi się, że jestem w raju. Niestety po kilku słonecznych dniach nastąpił tydzień z pogodą "pod psem", taką że nosa z namiotu nie wyściubisz. Perspektywa spędzenia pozostałych dwóch tygodni w namiocie nie za bardzo mi odpowiadała, ale cóż było czynić. Pierwszego dnia opowiadaliśmy sobie dowcipy, graliśmy w karty, ale i to w końcu nam się znudziło i zaczęliśmy szukać jakiegoś pomysłu na bardziej efektywne spędzenie czasu. Co by tu robić?
Z nudów przez dwa dni remontowaliśmy obozową świetlicę - zbijaliśmy rozbujane, koślawe stoły i ławki. Skończyło się na tym, że przez nieuwagę, nadepnąłem stopą na gwoźdź i konieczna była wizyta u pielęgniarki. Wydało się, że na własną rękę prowadzimy jakieś przedsięwzięcia budowlane, ale kierownictwo obozu zdołało znaleźć w tym jakieś pozytywne strony i wyróżniło nas za "szczególne zaangażowanie" pochwałą. Cóż z tego, skoro przebijając sobie stopę, jeszcze bardziej się uziemiłem...
Jak na złość, spoza chmur zaczęło wychodzić słońce i pogoda najzwyczajniej zaczynała się klarować. Wypełzłem z namiotu - moi koledzy uczestniczyli właśnie w obozowej Spartakiadzie, współzawodnictwo trwało na dobre. Było podium, medale z kory... Nie chciałem na to patrzeć.
A że były to czasy, gdy nikt nie przejmował się możliwym w takim przypadku zakażeniem, ubrałem przepocone trampki i postanowiłem pokuśtykać po okolicy. Wszędzie, byle nie wśród tej rozwrzeszczanej czeredy dzieciaków.
Przechadzając się leniwie wzdłuż brzegu jeziora, w kolejnej wyciętej przesiece pomiędzy trzcinami, ujrzałem chłopaka łowiącego ryby. Siedział na pomoście z bambusową wędką i wpatrywał się w zatopiony do połowy w leniwej wodzie spławik.
- Bierze coś? - zapytałem.
Nic nie odpowiedział, ale ruchem głowy wskazał miejsce na pomoście, wyrażając tym samym zgodę na to, żebym przysiadł. Skorzystałem z okazji, bo mój przedziurawiony gwoździem kulas, dawał mi się już trochę we znaki. Na twarzy wędkarza malowało się skupienie, więc nie chcąc go rozpraszać przysiadłem cicho i od tej chwili dwie pary oczu utkwione w jeden punkt, czekały na jakiś ruch pomazanego białą i czerwoną farbą patyka. Długo nic się nie działo - wystarczająco długo, żeby międlony w jego rękach chleb zdążył przyschnąć po wierzchu, a ja rozgrzany południowym słońcem i rozkojarzony szumem poruszanych wiatrem trzcin zasnąć.
- Jest !!! - wyrwało się nagle z ust łowiącego chłopaka.
Otwierając oczy dostrzegłem, jak naprężona do granic wytrzymałości tęczowa żyłka wygięła bambusowe wędzisko. Wędkarz próbował zwijać linkę kołowrotkiem, ale że było to ustrojstwo z ruchomą szpulą, nie było to łatwe. Dopiero co zacięta ryba, na drugim końcu żyłki robiła co chciała. Przewidując brak sukcesu w takim sposobie holu, puścił kołowrotek i zaczął po prostu ściągać żyłkę ręką, wysnuwając jej nadmiar na pomost. Końcówka bambusa do tego stopnia dobrze amortyzowała szarpnięcia ryby, że po wybraniu przez wędkarza kolejnych pięciu metrów żyłki, ryba była praktycznie w zasięgu ręki.
- Podaj podbierak !!!
Idąc za wzrokiem chłopaka dostrzegłem siatkę z grubego sznurka naciągniętą na pałąk i przymocowaną do drewnianej tyczki. A cóż to takiego??? Toż to taka sama siatka, nad jaką wydziwiała moja matka po zakupie pralki Frani - pomyślałem. Siatka, jak się później okazało, do prania wełnianych swetrów, żeby się za bardzo w praniu nie 'rozbiegały'.
- Dawaj, dawaj - krzyknął widząc moje zastanowienie.
Chcąc, nie chcąc musiałem podebrać rybę, bo wędkarzowi już rąk zabrakło. W środku "franiowej" siatki zatrzepotał duży leszcz. W życiu takiego nie widziałem. Cztery trzęsące się ręce, zaczęły wyciągać rybę z siatki. Była piękna... Tak piękna, że coś we mnie pękło, obudziło się.. coś zaczęło buzować w mojej głowie. Może to efekt zbyt długiego przebywania na słońcu - przestraszyłem się.
Ciągle podekscytowany pomogłem spakować rybę do plecaka i nachyliłem się z pomostu, żeby umyć brudne od śluzu dłonie.
Nachyliłem się, popatrzyłem na odbicie w wodzie, spojrzałem na swoje ręce i już wiedziałem:
JESTEM Z A R A Ż O N Y !!!!!!!!
Przygotował: Arek Pawlak alias Hunt eR